Mieliśmy przy tym ubaw na całego. Stwierdziliśmy, że takiego szlaku to jeszcze nie pokonywaliśmy. Idziemy cały czas pod górę korytem potoku ledwie snującego się po kamieniach, jak byśmy byli pstrągami, które chcą złożyć ikrę u szczytu Klastoriska. Na dnie wąwozu leżą poprzerzynane pnie drzew, które legły pod naporem silnych wiatrów na trasę szlaku. Niektóre są świeże, inne bardziej lub mniej spróchniałe. Panuje tu naturalna harmonia nietkniętego prawie przez cywilizację świata pradawnej puszczy.
Dochodzimy do pierwszych wodospadów, które to pokonujemy po pionowych, metalowych drabinach i dodatkowych zabezpieczeniach w postaci łańcuchów, klamer i stopni. Strumyczek ledwo sączy się po dnie, tworząc tak przepiękną strukturę terenu. Wżynając się przez całe wieki w głąb miękkiego, wapiennego gruntu formuje liczne wodospady i wąwozy. By nie zamoczyć butów idziemy po powalonych i pociętych kłodach drzew imitujących stupaczki oraz większych, płaskich kamieniach przeskakując, co chwila jak żaby na łące. Dochodzimy do olbrzymiej skały z charakterystycznym wcięciem do środka kanionu, w którym to ułożone są symboliczne drewniane podpórki, tak jak w Wąwozie Kraków będącym odnogą Doliny Kościeliskiej. Również dokonaliśmy tego rytuału. Cała roklina jest przepiękna. W dole strumyczek a po obu stronach wapienne skały i otaczający nas las pierwotny z prześwitem wśród drzew, przez który promienie słoneczne wdzierają się na samo dno jaru.
Żeby było można wytyczyć ten szlak wymagało to ogromnego nakładu sił ludzi budujących trasę. Masa wiszących mostów, metalowych drabinek, poręczy i łańcuchów przytwierdzonych do skał we właściwe miejsca oraz drewniane stupaczki, które z uwagi na niedługą wytrzymałość drewna w tak dużej wilgotności wymagają ciągłych napraw połamanych jak i spróchniałych szczebli. Do tego dochodzą jeszcze cykliczne, potężne burze i huragany wywracające drzewa z korzeniami, tarasujące przejścia, które muszą być usunięte z dróg przejścia.
Przez Wodospad Kartuzjański dochodzimy do Klastoriska (774 m n.p.m.) z ruinami średniowiecznego klasztoru kartuzów. Tu spotykamy się z 700 letnią historią tego miejsca (1299-1999 to napis widniejący na otaczającej budowli). Ruiny są częściowo odbudowane i udostępnione turystom. Mamy okazję dotknąć kamieni fortecznych, ułożonych ręką człowieka przed wiekami. Pierwsi zakonnicy wprowadzili się na płaskowyż w 1307 roku. W myśl reguły kartuzjańskiej raj stanowi przedsionek nieba, a więc każde miejsce, gdzie budowano klasztor nazywano rajem. Stąd też bierze się wprowadzona przez kartuzów nazwa – Słowacki Raj.
Opuszczamy tą budowlę i przez klasztorny cmentarz z fragmentami kaplicy z 1492 roku docieramy do schroniska. Tutaj robimy kolejną przerwę. Wykorzystuję to na następny pomiar cukru i biorę się za konsumpcję własnych kanapek. Na tarasie Chaty Klastorisko (nazwa schroniska) i wokoło niej odpoczywało wielu turystów, w głównej mierze Słowaków. Nie brak też Węgrów jak i Polaków. Wchodzimy do środka i zajmujemy wolne miejsca na zewnątrz budynku. Z tarasu nadarzyła się okazja podziwiania klasztornej polany i Tatr Wysokich przy szklaneczce dobrego, słowackiego piwa.
Ok. 15:00 ruszyliśmy dalej szlakiem niebieskim w kierunku polany Sucha Bela - rozdroże (955m n.p.m.), przez rozwidlenie na Kysel, co ma nam zająć ponad jedną godzinę. Będzie to najwyższe miejsce pokonywanej tego dnia trasy. Po kilku minutach od schroniska, poruszając się trasą wznoszącą, biegnącą lasem iglastym, dochodzimy szczytu wzniesienia, z którego słychać z oddali pomruki potoku Kysel utworzonego z trzech mniejszych dopływów (Kysel Wielki, Kysel Mały i Kysel Vysny - górny lub wyższy, jeżeli dobrze przetłumaczyłem), Po drugiej stronie wąwozu zarysowują się urwiste, wapienne jego zbocza. Samej rzeki stąd nie widać, ale ją słyszymy. Wdychamy unoszący się, przyjemny zapach żywicy a od dołu wędrują ku nam drobinki wilgoci z wiecznie "pracującego" nurtu. Musieliśmy trochę zejść ze szlaku, by móc fascynować się widokami tego miejsca. Po powrocie na szlak, schodząc tym razem w dół, po 20 min. dochodzimy do rozwidlenia Kysel (688m n.p.m.).
Wchodzimy w następny wąwóz Kysel Mały. Ma on 3,5km długości i 271m różnicy wysokości. Kanion ten charakteryzuje się wąskimi prześwitami pomiędzy skałami i jest bardziej urokliwy od sasiada, Kysela Wielkiego. Cały czas idziemy korytem potoku wspinając się do góry po stupaczkach i drabinkach. I ten ciągły, nieodzowny szum wody płynącego wartko strumyka towarzyszy nam przez wszystkie, pokonywane stopnie. Lejąc się po pionowych ścianach wąwozu, co chwilę tworzy mniejsze lub większe wodospady a mianowicie Maly, Machowy (omszały) i Malokyselovy Vodopad. Szczególnie atrakcyjny jest ten drugi, z uwagi na ścianę wodospadu pokrytą zielonym mchem, spod którego strumieniami spływa woda. Co za widoki, co za szum, woda czysta jak łza dająca niesamowite efekty w promieniach letniego słońca odbijającego się w misowatych zagłębieniach potoku. Warto było wstać skoro świt, by zobaczyć to wszystko, co nam tego dnia było dane.
Po wyjściu z ostatnich kaskad i stopni robimy kolejny postój na regenerację sił. Odpoczywając w lesie, delektując się ciszą i spokojem, zaobserwowaliśmy poczynania leśnej myszki. Wcale nas się nie przestraszyła i na naszych oczach biegała po terenie szukając jedzenia, czy też budulca na swoją norkę.
Do węzła Sucha Bela (955m n.p.m.) dochodzimy ok godz. 17.00. Robimy przerwę zjadając ostatnie zapasy, aby nabrać sił przed zejściem do Podlesoka. Kolejny raz sprawdzam poziom cukru jak też zdejmuję buty oraz skarpety, by je wyczyścić z drobnych zanieczyszczeń, np. : igliwia, mogących doprowadzić do obtarcia stopy. W moim przypadku miejsce to jest bardzo wrażliwe, jak stopa u Achillesa i mając już raz nauczkę z leczeniem obtarcia włącznie, wolę "dmuchać na gorąco".
Po namyśle, jaką drogą wrócić do auta i by nie wracać zwykłą, leśną trasą, wybraliśmy przejście doliną Sucha Bela. W tym miejscu na dobre wyszło nam ponad godzinne opóźnienie wynikłe z pobłądzenia na drodze dojazdowej do parku. O tej porze nie było już turystów, szlaki całkowicie opustoszały, co pozwoliło nam wejść w roklinę. Po siedmiu godzinach wędrowania dochodzimy do obudowanego miejsca z ujęciem wody pitnej, gdzie kończy się najbardziej oblegane miejsce Słowackiego Raju (w okresie letnim dziennie przechodzi średnio 1000 osób). Na początku mieliśmy problemy ze znalezieniem wejścia do wąwozu, gdyż od góry nie jest on znakowany, a wszystkie rokliny mają kierunki jednostronne zaczynające się od dołu. Idziemy szlakiem zielonym w dół. Czerwcowy dzień jest bardzo długi tak więc zdążymy zejść do parkingu przed zachodem słońca, zanim w głębokich nieckach nie zrobi się całkiem ciemno. Im bardziej schodziliśmy coraz niżej, tym wody w roztoce przybywało. Ruczaj robił się większy oraz bystrzejszy i stopniowo wrzynał się w strukturę podłoża tworząc powiększające się z każdym metrem stopnie i kaskady. Idąc po dnie koryta, dzięki ułożonym stupaczkom, można bezpiecznie pokonać ten szlak. Poza nim otacza nas przyroda nietknięta ludzką ręką. Powalone i gnijące kłody drzew są tylko przecinane w celu udrożnienia przejścia korytem strugi. Krajobraz jest niesamowity. Jakbyśmy przenieśli się kilkaset lat wstecz w obszar dzikich odstępów pierwotnej puszczy. Zaczynają się coraz większe i dłuższe pomostki oraz drabinki. Poruszamy się coraz ciaśniejszym i głębszym wąwozem. W wąskich przesmykach, ze zwisających nad korytem skarp, zewsząd kapie woda. Wydawać by się mogło, że człowiek nie prześlizgnie się dalej przez te skalne rozstępy. Urwiste ściany wapiennej opoki o nieregularnych kształtach i dziurach dobitniej charakteryzują to miejsce. Cały czas towarzyszy nam szum rwącego w dół strumienia. A woda czysta jak kryształ z różnokolorowymi kamieniami mieniącymi się w małych zagłębieniach utworzonych przez bystry nurt wodny. Z każdym pokonywanym w dół odcinkiem robi się coraz bardziej stromo.
Dochodzimy do kolejnego cuda natury tego miejsca - wodospadu okienkowego (wys. 12,5m), pozostawiając wcześniej korytowy (woda spływa szerokim korytem - stąd nazwa) i boczny. Przez naturalne okno w skale przedostajemy się na kolejne, coraz dłuższe drabiny, schodząc tyłem w dół. Wchodzimy w bardzo wąski i ciemny przesmyk między dwiema opokami, który przez miliony lat wyrzeźbiła roztoka. Kilkadziesiąt metrów pionowych skał rozdzielonych płynącym potokiem wygląda jak przerżnięty nieregularnie piłą motorową olbrzymi kloc drewna tworzący niesamowitą, wąską, poszarpaną szczelinę, po której dnie spływa potok Sucha Bela. Widzę ciemność, ciemność widzę - nasuwają nam się skojarzenia z filmu "Seksmisja" Machulskiego.
I tak dochodzimy do największej atrakcji jaru - misowych wodospadów (29,5m wysokości). My je nazwaliśmy jako trzy misie, bo ładniej brzmią. Właściwa nazwa bierze się od mis formujących się u stóp poszczególnych kaskad. Zawieszone na skalnych ścianach metalowe pomosty, kładki i stopnie z linami asekuracyjnymi i łańcuchami łączą poszczególne drabiny. Schodząc wyjątkowo długimi drabinami w dół pochłaniamy spore różnice wysokości. Cały kanion ma 3,8km długości, który pokonuje się w 2 godziny. Po minięciu ostatnich kaskad schodzimy w dół na parking do Podlesoka, kończąc tym samym naszą 10 godzinną eskapadę.
W lokalnym barze pijemy kawę, bo kierowcę czeka męcząca jazda powrotna do domu. Jeszcze raz mierzę cukier. Damian zajadał się frytkami z kurczakiem, a ja z Mirkiem zastanawialiśmy się o powód rozbawienia kilku Słowaków, którzy siedzieli przy piwie kilka stolików przed nami. Okazało się, że powodem ich rozbawienia nie byliśmy my, lecz pies który stał nad naszymi głowami, na schodach prowadzących do mieszkania na piętrze. Zwabił go zapach usmażonego kurczaka i dopiero po kilku minutach spostrzegliśmy naszego milczącego obserwatora. Wówczas i my zaczęliśmy się śmiać na całego. W nagrodę dostał też kilka kęsów, intensywnie oblizując się przy tym.
Przed godz. 21.00. opuściliśmy Podlesok i kierując się na przejście graniczne w Łysej Polanie ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Na chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze w zajeździe "Na Zbójeckiej Górze" pod Rabką, by po północy wrócić do domu.
Mimo olbrzymiego zmęczenia, byliśmy bardzo zadowoleni z naszej eskapady. Pogoda tego dnia sprzyjała. Udało się pokonać słabości, a w szczególności moje, własne . Człowiek może wiele, nawet ten sprawny inaczej. W takich wyzwaniach ważne jest wsparcie przyjaciół, którzy będą chcieli zrozumieć taką walkę, tak jak czyni to moja żona Krystyna, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Myślę, że przede mną jeszcze wiele jest do zobaczenia oraz opisania z górskich wędrówek. Pisząc pierwszy reportaż mam nadzieję, że zmotywuję ludzi, którzy znaleźli się na zakręcie własnego zdrowia i podejmą walkę o życie w pełnym blasku i realizację osobistych wyzwań.
Oby tak było!
Przejdź do pierwszej części reportażu (kliknij tutaj).
Leszek Bartołd
l.bartold@wp.pl