Mam na imię Tomek. Chciałem opisać co mnie spotkało i jak zostałem potraktowany. O swojej chorobie cukrzycy dowiedziałem się ponad 10 lat temu. Od tego czasu jestem z nią na dobre i na złe. Ale nie poddałem się i pomimo, że musiałem dbać o zdrowie dostałem się na wymarzony wydział. Studia szły mi ciężko, ponieważ kierunek był trudny i zdarzało mi się, powtarzać przedmioty. Ale ja nie poddawałem się i pomimo trudności walczyłem, czasami już traciłem nadzieję, ale nikt nie dawał mi taryfy ulgowej. Żeby objąć obszerny materiał i wykonać powierzone projekty, spałem po 3 godziny w nocy. Ale trud jak mi się wydawało, opłacił się. Jestem w dniu dzisiejszym na 5 roku, ale aż do wczorajszego, pamiętnego dnia.
Wychodząc od promotora, zacząłem przeglądać materiały i zasłabłem, dostałem ostrego niedocukrzenia. Straciłem panowanie nad ciałem, mówiłem coś bez sensu podobno (nie wiem bo tego nie pamiętam). I siedziałem na schodach, to były boczne, które nie są zbyt często odwiedzane. I ktoś zauważył mnie, że siedzę i coś mamroczę pod nosem. Chciałem dodać, że miałem w swojej torbie plastykową czerwoną kartę z moim imieniem i nazwiskiem, oraz że jestem diabetykiem i trzeba mi podać cukier, a jeżeli to nie pomoże, to wezwać karetkę. Ta plastykowa karta była w mojej legitymacji studenckiej i wsunięta w pierwszej kieszeni mojej torby. Poza tym w kieszeniach spodni też miałem podobną karteczkę.
Wracając do mego opisu, ta osoba, która zauważyła, że coś mamroczę, wezwała ochronę. Ja czując, że mnie złapało niedocukrzenie wziąłem, podświadomie do ust słodkie cukierki, które miałem w torbie. Niestety nie zdążyłem dojść do siebie, gdy pojawili się ochraniarze. Podobno, kazali mi opuścić budynek, a ja coś im tam odpowiedziałem niewyraźnie i się nie ruszyłem, bo przecież byłem półprzytomny. Ci wówczas zaczęli mnie ściągać ze schodów na siłę, wówczas ja instynktownie zacząłem się bronić, żeby nie spaść ze schodów. Nikt nawet nie chciał sprawdzić kim jestem, ściągali mnie razem z torbą, w której były moje tak ważne dokumenty. W końcu, pochwycili mnie bardzo ostro, ręce tylnie tak ścisnęli i wykręcili, że czuje je do tej chwili. I wyprowadzili, z wykręconymi rękami z budynku. Wyprowadzili jak zbira oraz bandytę. Sytuacje tą obserwował pewien Doktor, który rok wcześniej uczył mnie i znał. Wiedział, że jestem studentem tego wydziału, ale nie zareagował (nie wiedział, co prawda że jestem diabetykiem, ale mnie znał). Nie zapomnę też twarzy kolegów, którzy obserwowali całą tą zaistniałą sytuację (znałem ich, gdyż pomagałem im kiedyś, ucząc się z nimi do zaliczenia). Ale oni też nie zareagowali, a więc ochroniarze po strąceniu mnie ze schodów, obezwładnili mnie a drugi wziął torbę. Zaprowadzili mnie do swej siedziby, gdy tam doszedłem, zaczęły działać już cukierki które zażyłem i zaczęła mi wracać świadomość.
Wówczas zacząłem tłumaczyć, że potrzebuję coś słodkiego, ale oni na początku nie reagowali i kazali mi podawać datę urodzenia, imiona rodziców, etc. etc. ... Dopiero jak zacząłem mocniej reagować i mówiłem, że dokumenty mam w torbie, oni odstąpili. I dopiero jak wyciągnąłem dokument o mojej chorobie, to jeden z nich poszedł i kupił, za pieniądze które mu dałem słodkiego batona. Jak zaczęła mi wracać świadomość, wówczas znowu wezwali załogę interwencyjną i nie obchodziło ich co ze mną się dzieje, tylko kazali dawać dokumenty. Kiedy zobaczyli, że jestem studentem tego wydziału, z którego mnie obezwładniono i wyprowadzono. Wezwano więc wspomnianą już załogę interwencyjną, a ja w tym czasie sam musiałem zadbać o siebie, zjadłem wszystkie słodycze i byłem już w pełni świadomy.
Zapytałem się wprost dlaczego nikt mi nie pomógł, nikt nie zaglądnął do mojej torby, mogli ją odciągnąć przecież ode mnie jak byłem półprzytomny. Tylko mnie zaczęli ściągać ze schodów i dziwili się, że stałem się agresywny. Nie wiem, a najdziwniejsze jest to, że jak przyjechała załoga to odpowiedzieli, że wiedzą dobrze co to jest cukrzyca, jakie objawy, itd. ..., ale że ja nie chciałem wyjść z wydziału, to moja wina i musieli tak agresywnie zareagować, wówczas już nie wiedziałem, co na tą ignorancję odpowiedzieć. Bo zrozumiałem, że są przeszkoleni, ale mają to w nosie i wolą rozwiązania siłowe, niż wezwać pomoc (karetkę). Gdy odchodziłem, pojawił się gościu z administracji budynku, on też powiedział, że wie co to za choroba, bo ma w rodzinie kogoś z tą dolegliwością. Ale nie rozumie mojej agresji, skąd się wzięła (ale że na siłę ściągali mnie ze schodów półprzytomnego, to nie zauważył). Jeszcze zaczął straszyć mnie, że nie wiadomo czy mnie nie wyrzucą z uczelni, bo moje zachowanie jest niegodne tej Instytucji. Ale po chwili oddał mą legitymację studencką i powiedział, że mi odpuści.
On mi odpuści, ale co z innymi, którzy znajdą się w podobnej sytuacji. Bo w moim przypadku, moje instynktowne działanie uratowało mi życie (zjadłem cukierki w dużej hipoglikemii), a jak bym tego nie zrobił, to mógłbym nawet stracić życie, w drodze do bazy wieziony przez załogę interwencyjną (nikomu, ale to w ogóle nikomu nie chciało się sprawdzić mojej tożsamości, i tej plastykowej karty, na której zapisana jest instrukcja działania).
Chciałem tylko dodać, że o mojej chorobie wiedziała duża część kolegów z mej grupy, ale nie było ich w pobliżu, mojego promotora też nie było, a nikt kto znał mnie chociaż troszku nie zareagował, ani Doktor co miał ze mną rok wcześniej zajęcia, ani koledzy, z którymi się kiedyś wspólnie uczyłem. Jestem w ogromnym szoku, że w ogóle z tej sytuacji wyszedłem, żywy. Jestem załamany, że ludzie z którymi spędziłem tyle czasu (5 lat) tyle mi zrobili złego.
Tomek