Koniec kwietnia. Słońce zaczyna przygrzewać...To pewnie dlatego chce mi się tak bardzo pić. Bardzo... aż wydaje się to dziwne... Jakoś w tym czasie miałam jakieś szczepienie. W wyznaczonym dniu zgłosiłam się do punktu szczepień... "Nie, dziś nie będziemy się szczepić, grypa jak smok!" - powiedział lekarz. Przepisał antybiotyki i kazał je przyjmować, jak też zrobiłam. Mijał dzień za dniem a moje niby grypsko rozkładało mnie coraz bardziej na łopatki, czułam się coraz gorzej. W końcu już nie mogłam się podnieść z łóżka, piłam hektolitrami płynów, w końcu zaczęłam wymiotować krwią... Mama zawiozła mnie na pogotowie, bo pani dyspozytorka w tejże (w/w) instytucji stwierdziła, że karetki nie ma i transport chorego trzeba sobie zorganizować we własnym zakresie ... Lekarz na pogotowiu, rozłożywszy ręce, stwierdził, że on nie wie co mi jest i może mi dać jedynie skierowanie do szpitala na kroplówkę, na "wzmocnienie"( i to maja być fachowcy?!) Przyjechałam do szpitala. Już niewiele z tego pamiętam... jakieś pojedyncze epizody, niczym kadry z filmu. Jakąś panikę, poruszenie, pobieranie krwi i widok szpitalnej sali. Potem... karetka... ale zaraz?... gdzie ja jadę?
"Nie śpij"- szarpie mnie naprzemian lekarka i mama, a mnie się właśnie tak bardzo chce spać... Potem pustka, dopiero zaczęłam mieć jakieś przebłyski, odzyskując świadomość w szpitalu... Czyli jest ok, powoli wszystko wróci do normy... dzień, dwa, góra trzy i wypiszą mnie do domu.
Minęły te dni i jeszcze więcej. Coś wkoło wszyscy mówią o cukrzycy, wszędzie jakieś ohydne plakaty ze strzykawkami, jakieś glukometry, jakieś wykresy, tabele, co to w ogóle jest?! Mniejsza o to, przecież ja nie jestem lekarzem i nie muszę, a tym bardziej nie chcę tego wiedzieć...
Kroplówki i jakieś dziwne urządzenie, zwane pompą insulinową, które mi podłączyli, to rozumiem, jestem w szpitalu, widać tak trzeba. Zastanawia mnie tylko, po co każą mi się kłuć w palec kilkanaście razy dziennie i nakładają tę krew na jakiś paseczek, a potem wkładają do jakiegoś urządzenia... I dlaczego nie mogę jeść tego, na co akurat mam ochotę... jakieś godziny, określona ilość węglowodanów? Co to? Nie wiem, ale jak mnie stąd wypuszczą, to wszystko będzie po staremu...
Po 8 dniu jakieś szkolenie. Co, hę? O czym oni mówią? Nie interesuję się, więc myślami jesteś gdzieś indziej..
Uff, nareszcie wolność! Żadnych kroplówek, żadnego przywiązania do łóżka! Ale zamiast tego dostaję jakieś zastrzyki dwa razy dziennie. Co jest grane... pogorszył się mój stan zdrowia? Ale nie wnikam... Dzień dziesiąty. Sama mam sobie zrobić zastrzyk?! Zgłupieli czy co?! Od czego są pielęgniarki? Ja tu czegoś nie rozumiem... Ej, to nie fair, dlaczego ta pani pchnęła mi rękę?.
Kolejny dzionek. Mama przyjechała. Bardzo się cieszę, w końcu leżę w tym szpitalu z dala od domu i bliskich już 11 dni. Pozwolili nam wyjść na miasto. Wchodzimy do sklepu. Ekspedientka zaczyna rozmowę z mamą, widząc, że mama się czymś bardzo martwi i jest bardzo przejęta. Nie słucham ich, tylko oglądam jakieś bluzki. Tylko jedno zdanie mimowolnie wpadło mi w ucho : "To nieuleczalne, choroba na całe życie". Hę??? Ale na tym
poprzestałam.
W końcu zaczęłam powoli łapać z owych szkoleń, o co chodzi. A więc mam cukrzycę? Nie, no takich cyrków jeszcze nie było... Ale no spoko, dziś, jutro, jeszcze kilka dni, wyleczą mnie i wyjdę do domu, już zupełnie zdrowa. Ale zaraz, zaraz... czy to właśnie aby ta cukrzyca jest niby nieuleczalna? Co??? Mam się kłuć do końca życia??!! Matko niebieska... Co z tego, że medycyna idzie z postępem i za kilka lat będzie można zapobiegać albo i skutecznie ją leczyć... a ja co? Przez te lata mam się dziurawić???
OK. Pierwszy bunt, złość, żal i pretensje do nie wiadomo kogo mam juz za sobą. Nawet jest spoko. Zastrzyki to minimalny ból, gorzej z mierzeniem cukru, nie miałam nakłuwacza:( Ale fakt, że mam cukrzycę, przeszedł na porządek dzienny.
22 dzień. Wreszcie do domku! Na początku było ciężko... cukier raz 380, raz 50, nie no fatalnie. Nie da się go utrzymać w zalecanej normie! Przestrzegam diety, biorę zalecane dawki insuliny i co?... lekarze mówili, że będzie dobrze, jeśli się będę stosować do ich wskazówek. A oni, najpierw radzą ( wręcz każą ) a potem krzyczą, że cukry mam złe! A co ja na to poradzę? OK, chcą ładnych wyników?... proszę bardzo ... mają. No i w dzienniczku samokontroli lałam wodę jak z wiadra... Potem stwierdziłam, że skoro cukry i tak mam wymyślone, ( grunt, że pożądane wartości) to po co będę przestrzegać diety? Jestem tylko człowiekiem i mam czasem ochotę na czekoladę, lody czy pizzę... Hemoglobina...co? Wysoka... a , nie znam się na tym. A już na pewno nie będę się przejmować zrzędzeniem lekarzy...ponarzekają i przestaną. I tak, Basia, wyznając zasadę "wolnej amerykanki" robiła, co tylko chciała. W końcu doszła do wniosku, że jak weźmie insulinę raz na 2 dni, to też będzie. Po co się kłuć cztery razy jak można raz? Tylko znowu coś mi sie chce pić... zupełnie jak przed tym szpitalem. Ale co tam, wakacje, gorąco przecież...
I tak minęły wakacje. Kolejne spędziłam w szpitalu, gdzie trafiłam z kwasicą ketonową. Potem już nauczyłam się kontrolować swoją chorobę... ale nie w sensie przestrzegania diety, pór podawania insuliny i mierzenia cukru. Kontrola owa polegała na tym, by nie dopuścić do kwasicy ketonowej a tym samym do pobytu w szpitalu. A cukry, tak 200, 300, 500 to była norma. Z czasem mierzyłam go coraz rzadziej.
Sielanka(?) trwała 7 lat. Po tym czasie dały mi się we znaki liczne powikłania. Wszystkie niby ukryte i nie kłopotliwe dla mnie, ale jedno z nich - neuropatia obwodowa - dała mi nieźle popalić. Zaczęły mnie męczyć silne, początkowo nocne a potem już bezustanne, bóle kończyn dolnych. Załamałam się, myślałam nawet o samobójstwie - bo nie było już dla mnie sensu żyć. Cukrzyca zepsuła mi zdrowie ale sama do tego doprowadziłam i miałam pretensje tylko do siebie. Przeczytałam jakąś fachową literaturę o neuropatii - ale skoro fachowa - to ja, niewiele rozumiejąc z tego, ułożyłam sobie w głowie czarny scenariusz : powikłanie jest nieuleczalne, więc będę się tak męczyć aż po kres? To ja ten kres przyśpieszę...
W końcu mama zaciągnęła mnie do lekarza, Trafiłam do naprawdę dobrej kliniki, gdzie tamtejsi lekarze bardzo mi pomogli i za to im jestem naprawdę wdzięczna ( a to sprzeczne z tym, jak bardzo ich nie lubię dla zasady...)
Teraz już staram się dbać o siebie. A bynajmniej starałam się kilka miesięcy, póki te bóle nóg nie ustały całkowicie. Teraz, gdy czuję się świetnie, znowu sobie popuszczam... Muszę zmierzyć cukier... co, 359? Oooops, to chyba po tych krówkach...
Barbara