Witam wszystkich Słodkich!
Mam 22 lata, cukrzycę mam od ponad 8 miesięcy. O chorobie dowiedziałam się w dzień, który raczej nikt nie chciałby spędzić w szpitalu, a mianowicie 31.12.2007 r. czyli w sylwestra :(
W planie miałam wyjazd z kuzynkami na Wrocławski rynek. Poszłam rano do lekarza zupełnie nieświadoma co mnie może czekać. Czułam się dobrze, a powodem wizyty były badania krwi (chciałam je skonsultować z lekarzem, bo na początku 2007 roku - zaraz po sylwestrze :) leżałam w szpitalu z anemią). Dodatkowo wspomniałam lekarzowi o dużym pragnieniu, skurczach łydek i częstym oddawaniu moczu.
Objawy te nasiliły się w czasie świąt, kiedy to dużo jadłam, dużo piłam, a i tak wszyscy w domu mówili mi, że sobie jakąś dietę z dużą ilością płynów na odchudzanie wymyśliłam, bo byłam szczuplejsza niż przedtem. Lekarz kazał zmierzyć cukier. Pielęgniarka zmierzyła mi cukier i wynik wskazywał 455! Przyjechał mój tato, ja się rozpłakałam chociaż i tak nie miałam pojęcia jak to wszystko będzie teraz wyglądać.
Rodzice zawieźli mnie do szpitala. Tam podłączyli mnie do pompy insulinowej, która była pokaźnych rozmiarów, przez co za każdym razem gdy chciałam do toalety, musiałam wołać kogoś kto mnie od niej odłączy. Dodatkowo cały czas kroplówki i pomiary cukru. Noc sylwestrową zamiast z przyjaciółmi spędziłam na sali szpitalnej z obcymi osobami (a godzinę 00.00 i tak przespałam).
Bałam się... nie potrafiłam sobie tego wszystkiego poukładać w głowie, nie wyobrażałam sobie życia z tą chorobą. Gdy przyjeżdżali do mnie rodzice starałam się być twarda, nie okazywać zmartwienia, bo i tak wiedziałam, że się martwią. Mówiłam mamie, że wszystko będzie ok, ale w głębi duszy myślałam sobie, że wcale tak nie będzie.
Najbardziej martwił mnie słaby wzrok. Zbliżała się sesja, egzaminy i projekty do oddania na zaliczenie na kierunku Budownictwo. Nie należały do łatwych zwłaszcza na III roku. Po kilku dniach cukier zaczął wracać do "normy", więc mogłam wracać do domu. Wróciłam na studia i wtedy zaczęło się najgorsze, bo tu już sama musiałam sobie radzić z chorobą. Znajomi bardzo mnie wspierali, niektórzy oferowali pomoc, wykładowcy też okazali się dobroduszni, bo pozwolili mi oddać projekty po terminie :) ja jednak gdy tylko wzrok mi się poprawił wzięłam się do roboty i zrobiłam wszystko w tych terminach co inni studenci.
Zdarzały się sytuacje, że niektóre "życzliwe" osoby mówiły za moimi plecami, że egzaminy zaliczyłam dzięki chorobie, że brałam wykładowców na litość, a także że teraz to będę - cytuję „w centrum uwagi wszystkich znajomych". Było to przykre, bo przecież choroby się nie wybiera, a zwłaszcza takiej, z którą trzeba już się pogodzić do końca życia. Postanowiłam, że choroba nie przeszkodzi mi w życiu, w studiach, tylko po prostu będzie mi już zawsze towarzyszyła, więc muszę ją zaakceptować.
Wiadomo, że na początku było ciężko, czasem nie miałam siły i płakałam jak nikt nie widział. Nigdy nie płakałam w domu przy rodzinie, bo wiem, że bardziej zmartwiło by ich to, że sobie z chorobą nie radzę i nie mogę pogodzić.
Teraz już zaczyna się 9-ty miesiąc gdy z tą chorobą żyję i mogę powiedzieć, że już sobie radzę (fakt, że są wzloty i upadki) ze "słodyczą" na każdy dzień. W sierpniu nawet wybrałam się na 6-dniową pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę i udało mi się dotrwać do końca z czego byłam bardzo dumna :)
Chciałabym zrealizować wszystkie swoje marzenia i wierzę w to, że się uda, boję się tylko, że z jednym będzie trudno - chciałabym pójść do wojska ;) czas pokaże...
Życzę wszystkim Słodkim, aby wierzyli w lepsze jutro i mieli zawsze nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Nie ma sensu się załamywać, tylko brać wszystkie troski na swoje barki i maszerować do przodu... może trudniej, wolniej, ale DO PRZODU!!! :):)
Pozdrawiam.
Karolina
GG: 5943617