08.01.2004 r.
...zimowy wieczór, jeden z wielu lecz dla mnie "wyjątkowy". Wypijam kompot z wiśni bo tak bardzo chce mi się pić, a w domu nie mam już nic innego. Rodzice zaniepokojeni sięgają w końcu po glukometr. Boję się, bo wiem, że mam cukrzycę. Już dawno to wiedziałam (a raczej czułam) ale... "nie mogę być chora, nie mogę zranić moich rodziców, NIE!"
W końcu po 20 sekundach oczekiwania glukometr Optium pokazuje wynik: HI, który jest równocześnie "wyrokiem": Diabetes mellitus ;(
09.01.2004 r.
Przed południem jeszcze potwierdzenie wyniku w laboratorium, konsultacja z diabetologiem i podróż do szpitala. Podczas godzinnej drogi mam w głowie tylko jedno: "Co z rodzicami? Boże niech im nic nie będzie. Niech się nie martwią, jakoś to będzie. Proszę Cię, błagam Boże!"
Przy przyjęciu na oddział cukier 444 mg%. Po chwili leżę już na sali: bezbronna, przestraszona, bez sił. Po korytarzu biega pełno ludzi, same "białe fartuchy", co chwilę ktoś do mnie zagląda, podłącza jakieś "bajery"... W końcu przychodzi do mnie lekarz. Tłumaczy co się stało, co teraz będzie, jak będzie (ja to wszystko mniej więcej wiem, bo mój tata też choruje). A ja? Leżę osłabiona nie mam nawet sił słuchać, myśleć i martwić się.
Po kilku dniach odzyskuję siły, zaczynam wracać do normalnego stanu. Jest dobrze. Tydzień edukacji, nauki, oswajania się z nową sytuacją. "W sumie fajnie tak. W końcu coś nowego, zupełnie innego... Personel jest taki miły, wszyscy się mną interesują, zajmują."
Po wyjściu ze szpitala wracam do swojego życia sprzed choroby. Chodzę do szkoły, uczę się, uczęszczam na wf, jeżdżę na zawody, na wycieczki klasowe. Wszystko jest tak jak dawniej, ale zupełnie inaczej. Moje "nowe" życie oznacza koniec beztroski i dzieciństwa. Po pewnym czasie mija okres "fascynacji" chorobą. To nie jest takie fajne jak jeszcze niedawno sądziłam.
Od momentu zachorowania wszystko kręci się wokół cukrzycy. Przeżywam wzloty i upadki, próbuję zaakceptować chorobę, pogodzić się, oswoić się z nią. Miewam chwile załamań, złości, buntu, smutku. Od czasu do czasu na mojej twarzy pojawiają się łzy. Już nigdy nie zrealizuję swojego największego marzenia-nie będę policjantką... i od początku wstydzę się cukrzycy, bo: "cukrzyca to przecież wstyd."
Obecnie mam 20 lat.
Studiuję. Jestem szczęśliwa, że wybrałam takie studia, jakie wybrałam. Dają mi one dużą satysfakcję. Czasem sobie myślę, że tak po prostu miało być, że to jest tak naprawdę to, do czego jestem stworzona a gdyby nie choroba nawet nie przeszedł by mi taki pomysł, "na życie", przez głowę.
Mam plany, marzenia, rzeczy na których mi zależy, ludzi, którzy mnie kochają i których ja kocham, przyjaciółkę, która jest zawsze ze mną, grupę na studiach, która od początku mnie wspierała i dodawała sił do codziennego zmagania się z chorobą. Dzięki tym wszystkim ludziom, wykładowcom oraz Wam już wiem, że "CUKRZYCA TO NIE ŻADEN WSTYD", że nie można się poddawać i nie warto walczyć ze "słodką towarzyszką", bo szkoda czasu i zdrowia!
Wiem, że w mojej dalszej "cukrzycowej karierze" będą zdarzały się złe dni, będę przeżywała chwile smutku, przygnębienia, złości, ale "po deszczu zawsze wychodzi słońce" i właśnie dla tego warto żyć...
Monika