Mam na imię Dorota, na cukrzycę choruję przeszło półtora roku. Zaczęło się nietypowo: od szybkiego pogorszenia ostrości wzroku, potem dopiero doszły standardowe objawy: gwałtownie schudłam, ciągle chciało mi się pić, na nic nie miałam siły... w sumie już wiedziałam co mi jest (mój brat "przerobił" te same objawy kiedy zachorował osiem lat wcześniej), ale nie robiłam badań bo miałam jeszcze jakieś resztki nadziei, że to może nie cukrzyca i samo przejdzie... :) badania wykonałam i z rozpoznaniem cukrzyca typu 1 trafiłam do szpitala.
Na samym początku najbardziej przerażała mnie wizja ciągłej kontroli poziomu glukozy we krwi, no i oczywiście zastrzyki; w całej rodzinie jako jedyna nie robiłam mojemu bratu zastrzyków insuliny, bo mi się słabo robiło na samą myśl, a tu taki pech... Z dietą był już mniejszy problem, bo u mnie w domu wszyscy jedli takie samo jedzenie jak mój brat, więc zdążyłam się przyzwyczaić.
Czasami śmieję się, że cukrzyca "wiedziała" kogo wybrać - z natury jestem poukładana i dokładna, co jest bardzo pomocne w całym tym systemie; czasem tylko zdarza mi się np. zjeść i zapomnieć o podaniu insuliny, co ma natychmiastowe odbicie w poziomach cukru we krwi... Najbardziej denerwują mnie sytuacje, w których muszę przerwać wykonywaną czynność, bo zbliża się "pora karmienia", a co za tym idzie również badania, albo czuję, że spada mi cukier i muszę usiąść, zjeść coś słodkiego i odczekać chwilę i nie mogę przez to zrobić jakiejś rzeczy tak szybko, jakbym chciała. No i oprócz przynajmniej 7-8 badań w dzień badam też poziom glukozy co noc o 3.00 nad ranem. Na dłuższą metę jest to męczące i czasami zdarza mi się zaspać. Kiedyś przejmowałam się jeszcze tym, co inni ludzie mogą sobie pomyśleć, jak zobaczą, że mierzę poziom cukru albo podaję sobie insulinę; ale w sumie to moje zdrowie, a w większości przypadków ludzie i tak odwracają wzrok, więc od jakiegoś czasu nie jest to mój problem.
Czasem miewam dołki - albo gdy już jestem zmęczona ciągłym myśleniem o cukrzycy i trosce o przyzwoite poziomy cukrów, albo gdy staram się i staram, i nic z tego nie wychodzi - cukry jak szalały, tak szaleją nadal... Ale od samego początku traktuję moją chorobę jak wyzwanie. Wiem, że mogę zrobić w zasadzie wszystko to, co ludzie zdrowi - a czasem nawet więcej. Gdyby nie cukrzyca być może nie zdecydowałabym się na wakacyjną wyprawę rowerową...
Razem z mężem, zachęceni pięknymi widokami jakie zobaczyliśmy w przewodniku, przemierzyliśmy polską część średniowiecznego szlaku św. Jakuba: od Brzegu, przez Wrocław, Legnicę, Złotoryję, Lwówek Śląski aż do Zgorzelca. Niestety, my poruszaliśmy się rowerami, a trasa była zaplanowana raczej pod kątem osób idących pieszo, więc nieraz przyszło nam pchać rower przez chaszcze po kolana albo przejeżdżać przez gigantyczne błoto i mieć nadzieję, że w nim nie utkniemy. Z przygodami - bo u nas nie może być tak całkowicie normalnie i bezstresowo :) - dotarliśmy do Zgorzelca po pięciu dniach jazdy, w czasie których pokonaliśmy około 300 km.
Na szczęście moja cukrzyca nie sprawiała mi większych problemów. Poziom cukru we krwi badałam dużo częściej niż normalnie, bo nie wiedziałam jak mój organizm zareaguje na intensywny i właściwie ciągły w tamtym czasie wysiłek fizyczny, jechałam zaopatrzona w glukozę, coca-colę i mnóstwo czekoladowych wafelków i przez cały czas musiałam się nimi dokarmiać... Dawki insuliny zmniejszyłam o ok. 70%, a cukry były w zakresie 70-160; jedyną hipoglikemię zaliczyłam w dzień, w którym zrobiliśmy sobie przerwę, bo wcześniej tak się odwodniliśmy, że nie byliśmy w stanie jechać dalej.
Okazało się, że jazda na rowerze jest tym, co najlepiej pomaga mi okiełznać moją chorobę - zmniejsza zapotrzebowanie na insulinę, bardzo dobrze obniża i wyrównuje mi cukry. Często jeździłam rowerem do pracy (teraz nie jeżdżę, bo zrobiło się chłodno, a ja nie jestem (jeszcze?) dostatecznie twarda) i przez cały ten czas miałam cukry bardzo wyrównane i praktycznie wszystkie w normie; pomijam fakt doskonałego samopoczucia. Aha, na kondycję też wspaniale wpływa taka jazda rowerem, ale mam wrażenie, że jeszcze lepsze jest wnoszenie roweru na wysokie czwarte piętro bez windy...
Spacery też pomagają mi uporać się z moimi cukrami - chociaż "spacer" nie jest właściwym określeniem marszu w dość szybkim tempie - ale efekt widzę dopiero po kilku godzinach od zakończenia tej formy wysiłku. Muszę wtedy uważać wieczorem i nocą, żeby nie przesadzić z insuliną.
A jak znam życie, to czeka mnie jeszcze kiedyś testowanie połączenia "cukrzyca + góry", bo jakoś mnie ominęło do tej pory...
Pozdrawiam tych słodkich, co ze sportem (jakimkolwiek) są już za pan brat i tych, co się jeszcze trochę boją - życząc im, żeby znaleźli taki, co da im wiele frajdy i pomoże w regulacji cukrów.
Dorota
(dane do wiadomości Redakcji)