Było siermiężnie, ale ile radości dały pierwsze jednorazówki. Pamiętam swój zachwyt gdy dostałam całe pudło jednorazówek BD. Te jednorazówki bardzo pomagały przy wyjazdach. A ponieważ od zawsze byłam "niespokojnym duchem" nie trzeba już było dźwigać ze sobą sterylizatorów.
Od początku choroby biorę dobre insuliny i może dlatego na razie nie dzieje się nic takiego co ograniczałoby w sposób znaczący moją swobodę. Jest nawet lepiej odkąd jestem na intensywnej insulinoterapii. Mogę sobie robić zmienne dawki insuliny w zależności od wysiłku. Pamiętam takie wydarzenie: pojechałam połazić po Sudetach z siostrą, która jest moim prawdziwym przyjacielem na dobre i na złe. Wybrałyśmy się na Śnieżkę od strony doliny Łomniczki - jeśli ktoś wchodził tamtędy wie, że to spory wysiłek. Trasa przepiękna widoki wspaniałe, a ja w połowie wspinania na wąskiej ścieżce dostałam hipoglikemii - mimo zjedzonego potężnego śniadania. Stałam przyklejona do zbocza, (jest tam tak wąsko, że nie ma gdzie usiąść) podtrzymywana przez siostrę i jadłam czekoladę. Zjadłam dwie tabliczki. Zrobiło mi się lepiej i dokończyłyśmy wchodzenie. Na Śnieżce w schronisku gorąca zupa i pajda chleba ze smalcem. A zejście to już łatwizna. Podczas tego prawie dwutygodniowego pobytu "obleciałyśmy" całe okolice Karpacza i Śnieżki.
Później były Bieszczady z Tarnicą na czele, oczywiście Jaworzyna (w okresie, kiedy jeszcze nikt nie myślał o wagonikach). Chodziłam po Bieszczadach w czasach gdy w szałasach na szlaku spotykało się zostawione przez turystów suchary, dżem i zapałki dla tych których złapie w drodze zła pogoda lub zapadająca ciemność. Chleb w sklepie w Ustrzykach Górnych zamawiało się z dnia na dzień. Pod wieczór widać było schodzących z gór, którzy jak jeden mąż zmierzali w jednym kierunku - na piwo. Wypijany wśród wypalaczy węgla drzewnego i drwali kufelek miał niezapomniany smak. Do tego noclegi w schronisku pod Rawką, zapach palącego się w kuchni drewna, ciasta pieczonego w prawdziwym opalanym drewnem piecu i budzące nas co rano dzwonki owiec.
Z insuliną byłam też w Bułgarii i Jugosławii. Wszystko to było w czasach gdy nie miałam glukometru. Teraz trochę się zmieniło. Mam bardzo przykre powikłanie polegające na tym, że nie czuję spadającego poziomu cukru, ale ratuje mnie glukometr. Zawsze mogę sprawdzić jaki mam poziom cukru. Niestety teraz bardzo rygorystycznie muszę tego przestrzegać.
Ale dzięki temu nadal mogę być aktywna. Tak właśnie, często kłując się w palce, obejrzałam Pragę - będąc w Polanicy, oraz Lwów - będąc w Polańczyku.
Co roku gdzieś wyjeżdżam i wtedy dużo chodzę. Może to nie jest sport - ale turystyka piesza na pewno. Już teraz cieszę się, że o ile pozwolą niebiosa, w przyszłym roku pojadę do Zakopanego. Tam dopiero jest frajda. Ponieważ jestem już starszą panią nie będę drapała się na Rysy, ale na niższe górki może uda mi się wejść.
Spotkałam kiedyś, wiele lat temu, w poradni diabetologicznej - czekając na wizytę u lekarza dziewczynę, która widząc jak jestem opalona i wypoczęta spytała skąd wróciłam. Zaczęłyśmy rozmawiać i okazało się, że dziewczyna BOI SIĘ ruszyć z domu sama. Nie była nigdy w sanatorium, nie wyjeżdżała poza swoje miasto, bo coś może się stać z poziomami cukru.
Cały czas pamiętam tą rozmowę i moje zadziwienie, że można tyle w życiu stracić. Może mam po prostu w życiu szczęście do dobrych i rozumnych ludzi - do mojej siostry, która ratowała mnie i ratuje z niejednej opresji i zawsze wspiera, do lekarzy bo rzadko trafiam na konowała, do ludzi spotkanych w sanatoriach, którzy uświadomili mi, że nie umiera się od razu i można prawie normalnie żyć, do postępu medycyny, która funduje nam coraz lepsze insuliny, glukometry i pompy insulinowe.
Mam nadzieję, że jeszcze niejeden szlak przede mną...
Ewa
(dane do wiadomości Redakcji)