Był to październik/listopad (chyba :P) 2001 roku. Tak, gdzieś w tych okolicach. Miałam 11 lat, byłam w piątej klasie podstawówki - I semestr.
Byłam z mamą i chyba z babcią w jakimś wielkim sklepie (nie pamiętam nazwy, tyle tych hipermarketów, że trudno spamiętać nazwy :P). Przechadzałam się po różnych stoiskach i nagle poczułam straszliwy ból brzucha - ból, którego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. O mało się nie przekręciłam. Trwało to jakieś kilka sekund, góra minuta. Ale ulga - przestało! Dobra, poszłam dalej. Po kilku minutach znów to samo. Co się dzieje?! Dziś mogę stwierdzić, że to był początek wszystkiego...
Któregoś dnia mama z tatą pojechali prawdopodobnie do babci (już dokładnie nie pamiętam dokąd pojechali). Siedzę sobie w domku i oglądam program o Davidzie Koperfieldzie (to dobrze pamiętam :D). Ja idę sobie po wielki karton (chyba 2 litrowego) soku jabłkowego - pyszny był :). Ledwo się obejrzałam a karton został pusty. Ok - poszłam po następny... I wypiłam w mgnieniu oka...
Noce były dziwne - wstawałam do łazienki, piłam kranówę, idę spać. Po iluś tam minutach to samo - i tak w kółko. Przy łóżku miałam często wielką butelkę z wodą do picia albo z czymś innym - byleby ugasić pragnienie!
Jadłam normalnie, nie marudziłam, a tym bardziej nie jadłam dużo słodyczy - za to mój młodszy brat jadł je kilogramami (może przesadziłam, ale jadł ich dużo)! I co z tego, że lubię normalnie zjeść, skoro tracę na wadzę? Moje ciało stało się samą skórą i kośćmi.
Któregoś razu byłam u kuzynki, chyba na urodzinach czy czymś w tym stylu. Patrzę - na stole stoi sok! O, jak fajnie, bo akurat chce mi się pić - jak zwykle z resztą... Mama do cioci: "Ona strasznie dużo pije... to chyba cukrzyca." Ja to usłyszałam. "Cukrzyca? Phi! Dobre sobie, a co to w ogóle jest???". Ja oczywiście nic o czymś takim jak cukrzyca nie wiedziałam. I nie miałam ochoty wiedzieć.
Grudzień tego samego roku, blisko świąt. Napadła mnie straszna gorączka (albo grypa - już nie pamiętam hehe), wyglądałam jak kostucha i ogólnie sytuacja nie była interesująca. Lekarz rodzinny: "Trzeba zrobić badania". "Dobra, niech Wam będzie. Pójdę na te badania i będzie ok." Chyba na następny dzień idę z mamą na badania. Pobierają mi krew - nie pamiętam, czy mnie bolało, ale nie spodziewałam się, ze ta czynność będzie częściej wykonywana w moim życiu...
Następny dzień - słyszę jak rano mama rozmawia przez telefon: "Są już wyniki badań? ... Co takiego...?" (to nie było tak dokładnie powiedziane, ale to coś w tym stylu...). Oki idę do szkoły - dziś wigilia klasowa! :) Na wigilii piję oranżadę. I piję, i piję i piję. To już normalka, przyzwyczaiłam się. Patrzę - moja mama stoi przy drzwiach klasy. "Muszę już zabrać ją do domu" - powiedziała do wychowawczyni. W drodze do domu mama się spytała jak się czuję. "Dobrze" - odpowiedziałam. Ale czułam, że coś jest nie tak...
Dobra - jestem w domu - wiem, coś jest nie tak, jak ma być, więc idę się czymś zająć - wzięłam jakąś pierwszą z brzegu gazetę. I nagle mnie mama woła do kuchni (tam odbywają się różne rozmowy). Uppss... teraz to przegięcie, strach staje się jeszcze większy...
Siedzę i słucham te słowa, a właściwie WYROK: "Jest tak jak myślałam - to jest cukrzyca." CO ?????????????????? I nagle wpadam w płacz i to wielki... Teraz nie wiem czemu tak płakałam, bo nie wiedziałam wtedy jako dziecko co to jest cukrzyca... Chociaż nie - płakałam tak, bo chyba myślałam, że na to się umiera (głuptas ze mnie). "Twoja trzustka przestała produkować insulinę. Być może dlatego tak bardzo bolał cię ten brzuch. Wyniki są straszne. Poziom cukru we krwi wyniósł 375 mg/dl. W dodatku jest aceton i kwasica. Trzeba jechać do szpitala" - powiedziała mi mama. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! A co to wszystko jest??? Nie znam się na tym!
"To jest cukrzyca" - niewiarygodne, ale prawdziwe... Te słowa zapamiętam na zawsze. Między czasie dziadek przeglądał wyniki badań, a brat (ten, który tak dużo słodyczy jadł) - rozpłakał się, co spowodowało u mnie wielkie zdziwienie. Dalej siedzę i płaczę. Jeszcze gorsza wiadomość - ta choroba jest nieuleczalna... Ten dzień zmienił całe moje życie...
Jesteśmy w szpitalu, a ja oczywiście rozpaczam dalej. Pani doktor zadaje dziwne wtedy dla mnie pytania - kiedy zaczęłaś chodzić? Kiedy zaczęłaś siadać? itd. A skąd ja mam to wiedzieć??? Ja jestem chora i tyle! Później wstaję na wagę. Wzrost ok. 155 cm, a waga 44 kg! Szok!!! Sam szkielet! Dobra - ląduję na łóżku szpitalnym i jakiś welflon na kroplówkę mi wbijają w skórę! Ja się darłam jak nic - słychać mnie było chyba na całym piętrze szpitala, bo pielęgniarka wbiła mi to w strasznie bolesne miejsce! Co to był za ból! Ja oczywiście dalej ryczałam, a łzy lały się jak ze strumienia (to naprawdę straszni bolało). Dali mi coś do jedzenia, ale co z tego, kiedy ja nie mogę jeść i nie mam na to ochoty? Pan doktor: "Jutro jedziesz do kliniki we Wrocławiu". Jak to??? Ja chcę być w domu!!! A poza tym jak tam dojechać w taką pogodę (była sroga zima)???
Szok... Jestem chora... wciąż to nie mogło do mnie dotrzeć. Leżę sama na jednym łóżku (obok leży małe dziecko, ciężko chore), a w nocy trudno było mi zasnąć. Bo jak można spać, kiedy taka wiadomość dotarła do moich uszu?
Następny dzień. Leżę i strasznie chce mi się pić. Później leżę w karetce i jedziemy do Wrocławia. A mi się tak strasznie chciało spać, nie miałam siły na nic i czułam się jakby... no właśnie, ciężko to opisać.
Jesteśmy we Wrocławiu. Zważyli mnie, zmierzyli itd. i wylądowałam w łóżku. A mnie dalej suszy (piłam jedynie wodę zmieszaną z grejfruitem), a poza tym dziwiłam się, że chodziłam o własnych siłach... No i zaczęło się...
Pielęgniarka podchodzi do mnie z wielką igłą - a po co ona? AŁA! To bolało! Ukłuła mnie w palec i strasznie mi cieknie krew, która ma być zbadana w jakimś urządzonku (glukometr). Wynik - 450 mg/dl. No ładnie... Zaczęła się męka, zastrzyki, igły, igły, krew, badania... :(
Czemu mam jeść takie jedzenie? Dajcie mi coś słodkiego! "Nie - teraz będziesz jadła inaczej..."
Ponieważ zbliżały się święta, prosiliśmy o przepustkę na wyjazd rodziny. Za Chiny - nie jedziemy! Ja nie chcę świąt w szpitalu!!! A jednak - spędziłam je tam, to samo z Sylwestrem... :(
W szpitalu spędziłam 3 tygodnie i było naprawdę bardzo ciężko. Na szczęście były dwie pozytywne strony - poznałam Dagmarę, z którą strasznie się chichrałam, gdy oglądałyśmy "Kevina samego w domu" :D. Normalnie taki był nasz śmiech, że pielęgniarki nie miały siły nas uspokoić :D. Ponadto dostałam pierwszą komórkę na święta, ale gorzej już było z rachunkiem (ups... , za dużo dowcipów pozamawiałam). Po trzech tygodniach męki wyszłam stamtąd.
Tak przedstawiłam moją historię początków z cukrzycą. Czasem trochę pomieszałam kolejność zdarzeń i namieszałam słowa, bo już tak bardzo dokładnie tego wszystkiego nie zapamiętałam.
Początki choroby są niezwykle trudne i ogólnie jest ona ciężka, no ale cóż. Niestety nic nie poradzimy.
Obecnie jestem licealistką, uczę się w pierwszej klasie o profilu humanistycznym. Dalej chcę pójść na studia i mam nadzieję, że mi się to uda (choć przy cukrzycy nauka jest dla mnie utrudniona).
Wiem, że z tą chorobą jest ciężko, utrudnia mi życie itd. Staram się nie poddawać, choć nie zawsze mi to wychodzi.
Odkryłam tą stronę stosunkowo niedawno i muszę powiedzieć, że jest świetna! Pozdrawiam wszystkich chorych! Nie poddawajcie się!!! :) :D
Chętnie poznam innych chorych. Zapraszam na moje GG: 7642357 lub piszcie na adres: basia_viola@interia.pl
Basia