Po czterech godzinach powolnego podchodzenia, połączonego z kilkoma przystankami, docieramy pod Królewski Nos. Odpoczywamy w sąsiedztwie pojedynczej skałki, niczym osamotnionego kopczyka kreta na pochyłej, stadionowej murawie pokrytej już tylko kamieniami. Niestety, moje dzisiejsze marzenia zrodzone na początku trasy, o załapaniu się w pierwszej dziesiątce zdobywców szczytu, minęły bezpowrotnie. Coraz to nowi piechurzy mijali nas, niczym kolarzy "maruderów" jadących na końcu peletonu. Nie jest ważne, kto pierwszy. Ważne jest, by dojść do mety i cało wrócić na dół.
Bardzo wyczerpujące podejście odbiło się na obniżeniu cukru. Wynik 62 mg% wymuszał natychmiastową przerwę konsumpcyjną, z pominięciem dawki insuliny. Należało również uzupełnić ubytki wody w organizmie, intensywnie wyparowującej wraz z potem. Z upływem kolejnego kwadransa i po zrobieniu sesji zdjęciowej, pniemy się wyżej. Po chwili, przy skale ostro kładącej się na zachód, niczym kostka domina, osiągamy grań grzbietową Królewskiego Nosa. Jest to przedostatni szczyt na dzisiejszej drodze, niezbyt pokaźny, o wysokości 2273 m n.p.m.
Będziemy go omijać z lewej strony. Bardzo dobrze widać już punkt docelowy, cały jeszcze w śniegu. Nastąpiła krótka chwila zawahania się, czy tam dotrę? Ale skoro kolega poszedł w letnich butkach, to i mnie powinna udać się ta sztuka. To tak, jakby być w Rzymie i nie widzieć papieża, więc ostateczne rozstrzygnięcie padło na tak. W związku z tym decyduję się na wykorzystanie raków, których dotychczas nie miałem okazji wypróbować. Zatem wyciągam je z plecaka, a po ich nałożeniu i zrobieniu kilku kroków testowych, zarzuciłem plecak na ramiona i poszedłem w ślady za kolegami. Zeszło mi trochę nieporadne zakładanie elementu wspinaczkowego za pierwszym razem, stąd powstała spora odległość pomiędzy nami.
Jakbym był poetą, coś mi się tu zrymowało. Dobra, zostawmy ten fakt, jedźmy, a raczej idźmy dalej. Żona Zbyszka postanowiła, że wyżej nie pójdzie i pod "Nosem" będzie czekać, aż zejdziemy ze "Sławka". Pierwsze metry nie były takie złe, jak się obawiałem na starcie. Dla mnie jest to swoistego rodzaju chrzest bojowy. W "uzbrojonych" butach, pewnie stąpając po wydeptanej w śniegu ścieżce, coraz śmielej pokonywałem biały stok. Rzeczywiście, raki przynoszą dużo pożytku w pokonywaniu zimowych odcinków. Moje pierwsze wrażenia z ich korzystania są zatem bardzo pozytywne.
Mozolnie, ale za to bardzo systematycznie wspinałem się coraz bliżej upragnionego celu. Często zatrzymywałem się, starając się nie tracić z pola widzenia współtowarzyszy. Obracając się za siebie, aparatem fotograficznym utrwalałem niebotyczne widoki, jakie pozostawały za moimi plecami. Każda minuta marszu przybliżała mnie do "Sławka", który był prawie na wyciągnięcie ręki. Prawie, to nie to samo, co już, jak głosi hasło reklamowe. Nad szczytem skumulowały się ciemne chmury, które tak wisząc, jakby też na mnie czekały. "Chodziły" sobie po jego głowie w najlepsze, jakby pieszczotliwie chciały pogłaskać spłaszczony i ośnieżony czubek. Z tej odległości wydawać by się mogło, że są tak nisko, iż można byłoby je własnymi rękami odsunąć na boki, by nie zasłaniały widoków widzom zgromadzonym na górze.
Po niespełna godzinnej wspinaczce, pokonując po drodze niewielką Królewską Przełęcz, docieram i ja do sławkowskiego "Teatru Marzeń". Na miejscu dostrzegam kilku śmiałków przygotowujących się do lotów paralotnią. Wnet będziemy mieli okazję obejrzenia podniebnego spektaklu z udziałem szybujących w powietrzu aktorów. W kilka minut po 13-tej dotykam czubka metalowego krzyża wraz z wystającą spod śniegu tablicą, która upamiętnia pierwszych zdobywców szczytu z roku 1664.
Tak więc, po ponad pięciu godzinach wyprawy udało się, jestem na Sławkowskim Szczycie (2452 m n.p.m.). Sama nazwa nie ma nic wspólnego z polskim imieniem, lecz pochodzi od jednej z najstarszych pod Tatrami spiskiej wsi - Sławków Wielki, leżącej nieopodal Popradu. Po moim dotarciu Staś rozpoczął egzamin ze zdobytej na szlaku wiedzy. A cóż tu zobaczymy? Sami hegemoni Tatr Wysokich. Od Gerlacha na zachodzie, po Łomnicę po przeciwnej stronie. A nasz "Sławuś" ulokował się pośrodku, pomiędzy nimi. Czyż nie jest w doborowym towarzystwie, wśród najważniejszych wierchów Wielkiej Korony Tatr? Usadowił się w pierwszym rzędzie, niczym dowódca stojący na czele zbrojnych rycerzy, mający na skrzydłach kamiennej armii dwie najwyższe kulminacje. Dlatego też, niczym nieprzesłonięty, tak przebogatą panoramę, otwartą na cztery strony świata oferuje wszystkim zdobywcom.
Istnieje hipoteza, niepotwierdzona jednak badaniami naukowymi, jakoby miał być najwyższym szczytem Tatr, który stracił około 300-tu metrów ze swej wysokości. Według niej to, osunięcie się skalnego wierzchołka w sierpniu 1662 roku, tworzącego obecnie olbrzymie rumowisko na stoku, którym przywędrowaliśmy, spowodowane zostało długotrwałymi opadami i prawdopodobnie lokalnym trzęsieniem ziemi.
Skrzydła skalnego wojska mamy z grubsza opanowane. Czas na poświęcenie kilku zdań na pozostałe kierunki. Zaczynając od strony potężnego masywu najwyższego punktu całego łańcucha Karpat, czyli Gerlacha i kierując się od niego na północny zachód, widzimy bliższą, prawie 2,5 tysięczną Bradavicę (Staroleśny Szczyt), a za nią Małą Wysoką. Wytrawny obserwator dostrzeże również, zarysowującą się w oddali, polską część łańcucha, na czele z Rysami i Świnicą. Po stronie północnej widnieją Jaworowe Szczyty wraz z Lodowymi, na dalszym planie i są od nas oddzielone jedną z najpiękniejszych kotlin - Doliną Staroleśną. Zbiegające ku niej północne zbocza sławkowskie są bardzo strome, z licznym żlebami i obrywami skalnymi. Dnem widzianego w dole wąwozu wiedzie inny szlak turystyczny, z Hrebienoka do Zbójnickiej chaty i dalej, poprzez przełęcz Rohatka na Polski Grzebień. Uroku dolinie dodają liczne Staroleśne Stawy, niczym perły w królewskiej koronie, jak niebieskie żabie oczka (niezapominajki), błyszczą się w słonecznych promieniach. A po przeciwnej stronie znajduje się mniej znana Sławkowska Dolina. Natomiast sama Łomnica, patrząc bardziej na północny wschód, z lewej strony otoczona jest Durnymi Szczytami, z przodu Pośrednią Granią, a z tyłu Kieżmarskim Szczytem.
Wracając do tzw. Wielkiej Korony Tatr, czyli 14-tu szczytów przekraczających wysokość 8000 stóp (2438 metrów), będącej analogią Korony Himalajów, tylko Krywań wysunięty daleko na zachodzie nam się schował. Pozostałe wyeksponowane są, jak na tacy.
A co na południu? Tą stroną zbocza przywędrowaliśmy i osiągnęliśmy blisko 1500 metrową, niczym niezakłóconą różnicę wysokości w stosunku do olbrzymiej Kotliny Popradu. "Fruwający" już w powietrzu, nasi znajomi paralotniarze, mają pod sobą jeszcze większą przestrzeń bez granic. Zastanawiałem się, co czują podczas lotu, unosząc się tak wysoko. Dokąd strumień powietrza, niczym zeschłe liście z drzew, ich zaniesie? Bo wylądować gdzieś muszą. Rozległa przestrzeń, jaka nas dzieli od widocznego w dole Starego Smokowca, daje moc niesamowitych przeżyć na każdym, kto zdoła tu dojść. Bardzo charakterystyczna, wyróżniająca się ulica miasteczka, wygląda teraz na cienką i prostą linię. Być może przy pomocy dobrej lornetki dostrzeglibyśmy tam, pozostawiony rano nasz pojazd.
Wraz z kolegą pilnie słuchając naszego przewodnika, jednocześnie wykonywałem masę zdjęć. Można by siedzieć godzinami i podziwiać krajobrazy, oczywiście jak tylko pogoda okaże się na tyle łaskawa. Już wcześniej zdążyłem założyć ciepły polar, gdyż niewielki wiaterek oraz nisko płynące chmury zakrywające słońce, przyczyniły się do spadku temperatury o kilka stopni. Nie zapomniałem o kolejnej kontroli cukru. Trzeba jakoś wrócić i aby to uczynić, muszą być siły na bezpieczne zejście. Po ukazaniu się na glukometrze wyniku 96mg%, niezwłocznie zabrałem się za konsumpcję kanapki, by podnieść glukozę we krwi.
Po 20-tu minutach biwakowania na szczycie postanawiamy udać się w drogę powrotną. Głównym mankamentem trasy jest oczywiście brak alternatywy zejścia. Jak się tu wejdzie, to i tymi samymi śladami trzeba powrócić na miejsce startu. Nie ma nic w zamian. Pogoniłem za kolegami schodzącymi ku przełęczy. Mając raki, dużymi susami pokonywałem zasypane śniegiem zbocze. Myślę, że w takich warunkach korzystniej jest schodzić po miękkim śniegu, mając na nogach "uzbrojenie", niż pokonując to samo zbocze w pełni lata, usłane wówczas rumoszem skalnym. Po pół godzinnym schodzeniu, około 14-tej wracamy pod Sławkowski Nos. Nie zatrzymując się na ani na chwilę, kontynuujemy odwrót już w komplecie, wraz z długo oczekującą na nasz powrót Danką. Nie dziwię się jej dużemu zniecierpliwieniu, gdyż owe wyczekiwanie zeszło do 1,5 godziny.
Od tego miejsca trawersujemy całe "morze kamieni", czyli mocno pochyły, południowy stok Sławkowskiego Szczytu. Tak ogromnej masy kamieni rozsypanej na wielkim obszarze zbocza jeszcze nie widziałem. Jest swego rodzaju ewenementem w skali całego tatrzańskiego łańcucha, olbrzymim rumowiskiem na stokach góry, która najprawdopodobniej do wspominanego już roku 1662 była najwyższym punktem. Po owych skalnych blokach, schodząc coraz niżej, regularnie tracimy wysokość. Nie da się iść non stop. Nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa, bynajmniej dla mnie.
Mijamy nietypowy "balkonik" zawieszony bezpośrednio nad Doliną Staroleśną, czyli odcinek szlaku poprowadzony północną stroną sławkowskiej grani. Po blisko dwóch godzinach od opuszczenia szczytu wchodzimy w zwartą masę kosówki i na szlakowym wirażu odpoczywamy. Powinniśmy "stracić" około 500 metrów z wysokości, a pozostał tylko jeden tysiąc, dla mnie aż jeden tysiąc.
Po minięciu "Maksymilianki" na dobre opuszczamy strefę sosny wysokogórskiej i wchodzimy w las. Minęła niecała godzina od ostatniej przerwy i wykorzystując krótkie zatrzymanie się współtowarzyszy, robię pomiar, ósmy w tym dniu. Muszę sprawdzić reakcję organizmu na podaną wcześniej niewielką korektę insulinową. Wyświetlił się poziom 91mg%. Moja glukoza ma teraz tendencje spadkowe. Coś musiałem przełknąć, tylko co? Przez zmęczenie nie za bardzo chciało mi się jeść, jednak sytuacja "podbramkowa" organizmu wymagała natychmiastowej interwencji. Mógł to być czekoladowy baton, dobry byłby też banan lub coca cola, albo podobny napój, bo pieczywa nie miałem ochoty pałaszować.
Przez następną godzinę będziemy schodzić strefą mocno pogruchotaną przez kalamitę. Całkiem inaczej wygląda obraz zniszczeń patrząc z góry, aniżeli podchodząc. Regiel górny przypomina, że to jest las świerkowy, natomiast poniższy, miejscami w dalszym ciągu wygląda żałośnie. Cóż zrobić, na siły natury nie mamy zbyt wiele do powiedzenia. Ale to człowiek w dużej mierze przyczynił się do maksymalizacji katastrofy z roku 2004. Dla osłody skutków straszliwej siły huraganu poprzez powalenie olbrzymiej masy drzew, pozostaje odsłonięta panorama Kotliny Popradzkiej. Maleńkie jeszcze, z tej wysokości, zabudowania licznych osad wyglądają w dole, jak pudełka zapałek. Poprzeplatane zielonymi łąkami i polami uprawnymi wraz z zagonami kwitnącego na żółto rzepaku, mienią się kolorowo w majowym, popołudniowym słońcu.
W końcu osiągamy bezpośredni kontakt z jadącym w dół wagonikiem kolejki i dochodzimy do jej stacji początkowej. Mając dobry czas chcieliśmy się gdzieś przysiąść na małe co nieco, wchodząc do najbliższej kafejki. Mijając Grand Hotel znajdujemy otwartą cukierenkę.
Pobliski zegar ratuszowej wieży pokazywał kwadrans po 17-tej. Minęło dokładnie 9,5 godziny, gdy rano rozpoczynaliśmy stąd naszą eskapadę. Szczególnie ważne było teraz wzmocnienie się kawą przed jazdą powrotną, zwłaszcza dla kierowcy. Pokrzepieni gorącym napojem, po kwadransie ruszyliśmy w kierunku zaparkowanego auta. Robimy ostatnie foty na górę, z którą przyszło mi się dziś zmierzyć i lokujemy się do samochodu. Teraz czekała tylko trzygodzinna jazda powrotna również tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Po całym dniu wyczerpującej wędrówki udało mi się przejść jedną z najdłuższych, dotychczas pokonywanych tras wysokogórskich. Sprzyjała ku temu dobra pogoda, gdyż nie było ani za zimno, ani za gorąco, wręcz idealne warunki dla turystyki.
Przed godziną 18-tą opuszczamy gościnny Stary Smokowiec, obierając kierunek na Łysą Polanę, ku domowi. Całodzienny trud wspinaczkowy został wynagrodzony pięknymi widokami zapisanymi w kartach pamięci aparatów, jak i w "twardych dyskach" naszych mózgów. Dla tych widoków warto było ponieść trud i wylać siódme poty. Więc polecam wszystkim ten szlak.
Słodki Świstak
PS. Więcej relacji przeczytacie w kolejnej książce "Wędrówki Słodkiego Świstaka", która niebawem ujrzy światło dzienne. Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy l.bartold@wp.pl lub tel. 693 429 341.