Sławkowski Szczyt został zaproponowany przez mojego kolegę dosłownie dwa dni wcześniej, podczas wspólnej jazdy do Ustronia. Staś zgodził się pojechać własnym autem, by zawieźć moją żonę do tamtejszego sanatorium. Celem rewanżu zaproponowałem mu wypić kawę na Równicy, na którą da się dojechać prawie, że pod sam jej szczyt. Siedząc przy kawie na tarasie góralskiej karczmy i podziwiając panoramę leżącego w dole miasta oraz całego pasma granicznego w grupie Wielkiej Czantorii, niczym młody pisklak z otwartym dziobem w gnieździe i niecierpliwie wyczekujący na pokarm od rodzica, tak i ja słuchałem kolegi o planach na nadchodzącą niedzielę. Fakt ten wynikał z sytuacji, że w wysokich górach zalegało sporo śniegu, więc trzeba byłoby pokonać podwierzchołkową, sławkowską grań w warunkach typowo jeszcze zimowych. To trzeci, najwyższy szczyt w Tatrach (2452 m n.p.m.), po Rysach (2499 m n.p.m.) i Krywaniu (2495 m n.p.m.), na które prowadzą turystyczne szlaki. Na obydwóch już byłem, ale w pełni lata, jak również na niewiele niższym Koprowym Wierchu (2363 m n.p.m.).
Starszy ode mnie o kilka wiosenek Staszek, uznawany jest przez wielu członków koła PTTK Beskidek naszym "guru". Z racji posiadanego, wieloletniego doświadczenia i oczytania, wraz z umiejętnością właściwej lokalizacji większości tatrzańskich szczytów i prowadzących na nie szlaków, stanowi unikatową, jak na nasz lub i jedyną w swoim rodzaju kopalnię wiedzy. Można by rzec, jest chodzącą encyklopedią w tym temacie. Na początku turystycznej kariery nosił się z zamiarem zdobycia kwalifikacji tatrzańskiego przewodnika, jednak życiowe realia zweryfikowały owe plany i ostatecznie zrezygnował ze spełnienia zamierzonego celu. Jak mówi przysłowie, to wędrowiec z krwi i kości, który przemierza szlaki ponad 40 lat. A teraz, będąc również członkiem "Beskidka", pokazuje nam uroki górskich ścieżek.
Jako, że to dopiero trzecia dekada maja to i Tatry po stronie słowackiej, a ściślej mówiąc szlaki turystyczne znajdujące się powyżej schronisk są jeszcze zamknięte, w przeciwieństwie do strony polskiej. Na Słowacji okres ten obowiązuje od 1 listopada do 15 czerwca. Jedynie trasa na Sławkowski Szczyt oraz część wysokogórskiej Magistrali Tatrzańskiej warunkowo nie jest obarczona powyższymi ograniczeniami, pod warunkiem, że i tu nie ma zagrożenia lawinowego. Ograniczenia TANAP-u (słowacki odpowiednik Tatrzańskiego Parku Narodowego) wynikają nie tylko z troski o bezpieczeństwo turystów, ale w głównej mierze na ochronę przyrody. Nie chcąc narażać się na konflikt z obowiązującym prawem, za którego złamanie grozi wysoki mandat, celem najbliższej eskapady pozostał ten jeden, wolny od zimowych zakazów szczyt.
Niedzielny wyjazd zaplanowany został na godzinę piątą rano, więc musiałem wstać godzinę wcześniej. Pierwszy pomiar cukru po dobrze przespanej nocy wynosił 138mg%. Jak na początek dnia, to z moim organizmem było wszystko ok. Do naszego duetu dołączyli również znajomi z Kęt. Tak więc we czworo, wraz ze wschodem słońca ruszyliśmy ku finalnemu miejscu. Jadąc w kierunku Zakopanego, granicę kraju przejechaliśmy w Jurgowie i dalej, mijając Tatrzańską Łomnicę, po 2,5 godzinach jazdy, Drogą Wolności dotarliśmy do Starego Smokowca.
Miejscowość ta, leżąca u podnóża Tatr Wysokich (990 m n.p.m.), wraz z Tatrzańską Łomnicą i Szczyrbskim Jeziorem wchodzi w skład struktury administracyjnej miasta Wysokie Tatry, będąc jednocześnie jego centrum administracyjnym. Powstała w 1793 roku osada obecnie spełnia też ważną funkcję turystyczną oraz jest głównym węzłem popularnej u podnóża Tatr Wysokich tzw. "elektriczki" (TEZ - Tatrzańskie Koleje Elektryczne). Zatrzymaliśmy się na ulicy odchodzącej od centrum miasta na południe, więc kilka euro wiążących się z opłaceniem parkingu pozostało w kieszeni. Prosty odcinek drogi postojowej jest bardzo charakterystyczny, gdyż doskonale będzie widoczny z wyższych partii niebiesko znakowanej trasy, jak również ze szczytu.
O godzinie 7.30. byliśmy gotowi do wymarszu. Jeszcze ostatnie przepakowywanie plecaka i pozostawienie w samochodzie zbędnych rzeczy i można wyruszyć w drogę. Tu z dołu widać było ośnieżone szczyty, więc w bagażu podręcznym znalazły się również raki, których dotychczas nie miałem okazji wypróbować. Z owym faktem wiąże się brak jakiegokolwiek mojego doświadczenia, a co za tym idzie nie mam również własnych przeżyć z tym związanych. Czas najwyższy przetestować sprzęt ułatwiający wędrówkę w trudniejszych warunkach zimowych. Jak będzie mi się szło i czy będę umiał się w nich poruszać, ten pierwszy raz? Z pewną dozą niepewności pomyślałem na chwilę o zasypanym śniegiem podejściu, jakby czekała na mnie wspinaczka na własny "Everest". Nie chodzi tu o najwyższą górę świata, lecz o marzenia związane z osiąganiem osobistych celów, nawet tych najtrudniejszych, zdobywanych w codziennej drodze życia większości z nas. Ale o tym miałem się przekonać za kilka godzin.
Przygotowując się do wymarszu i co chwilę zerkając do góry w kierunku szczytowym, zastanawiałem się nad szlakową skalą trudności. Jedyny wśród nas znawca tematu, jako że był tam już kilkakrotnie, uspakajał, iż wejście nie jest problematyczne i brak odcinków bardziej kłopotliwych, przez co byłyby dodatkowo uzbrojone w łańcuchy, klamry itp. Jedynym utrudnieniem jest czas, czyli około pięć godzin wyczerpującej, bynajmniej dla mnie, wędrówki do góry. Po chwili wyszła na jaw pierwsza przeszkoda pośrednia, istne jajko niespodzianka. Otwierając bagażnik w samochodzie, Stasiu spojrzał do wnętrza i stwierdził z niedowierzaniem, że nie zabrał górskich butów trekkingowych. No to ma problem. Auto prowadził w letnich, wygodnych do prowadzenia pojazdu, ale nienadających się do wypadu w góry. W swojej ponad 40-to letniej, bogatej historii wędrówek, coś takiego przytrafiło mu się dopiero drugi raz. Poprzedniego dnia przygotował i spakował buty do reklamówki. Wczesnym rankiem kanapki oczywiście wziął z lodówki, a stojącego obok pakunku już nie. Rad, nie rad pozostało jedno wyjście. Przecież nie jechał po to, by teraz "plątać się" po miasteczku przez cały dzień. Trudno, stało się, skleroza nie boli, jak mawiają. Trzeba iść w tym, co się ma. Dla niego, zaprawionego w wieloletnim wojażowaniu, to żadna przeszkoda. Jak Cejrowski może wędrować boso przez świat, to i on postanowił osiągnąć cel dzisiejszej marszruty w zwykłych butkach. Bądź, co bądź nie trafiło na żółtodzioba, nieobytego w realiach górskich tras.
W końcu wyruszamy. Z miejsca zaparkowania kierujemy się do centrum, by znaleźć początek niebieskiego szlaku. Przy dworcu TEZ przechodzimy przez tory kolejki wąskotorowej łączącej największe miasto regionu Poprad ze Szczyrbskim Jeziorem. Jest jeszcze druga, znacznie krótsza nitka tej linii, będąca odnogą głównej arterii, poprowadzona ze Starego Smokowca do Tatrzańskiej Łomnicy. Idąc dalej poprzez główny parking sąsiadujący z popularną "elektriczką" (z języka słowackiego - to tramwaj), podążamy ku dolnej stacji kolejki na Hrebienok, zwany też Smokowieckim Siodełkiem. Na mijanej po drodze wieży miejskiego ratusza dochodziła godzina 7.45. Zostawiamy budynek kolejki, podobnej do naszej na Gubałówkę i mamy już niebieską perć. Jak podają kroniki, jest to najstarsza ścieżka wysokogórska w Tatrach, używana od drugiej połowy XVII wieku. Wart odnotowania jest fakt wejścia ową trasą na szczyt przez Stanisława Staszica w sierpniu 1805 roku, zasłużonego rodaka prowadzącego wieloletnie badania geologiczne i geograficzne nie tylko w Tatrach.
Do pokonania czeka nas 1460 metrów różnicy poziomów i około pięć godzin marszu, więc na godzinę 13-tą winniśmy się zameldować na szczycie, jeżeli wszyscy dojdziemy. Czy dam radę i pokonam własne słabości? Zobaczymy, szlak pokaże!
Początkowo linia kolejki towarzyszyć nam będzie po prawej stronie, jednak z czasem oba kierunki się rozchodzą. My będziemy "uciekać" w lewo, natomiast tory "pójdą" w stronę przeciwną, na Siodełko. Pierwsza faza trasy nie są zbyt ciekawa. Nim dojdziemy do bardziej zwartej strefy lasu świerkowego, musimy przejść przez obszar opanowany mieszanym młodnikiem, podszytym licznymi paprociami i maliniakami wraz z kolczastymi formami roślin płożących się. Poruszamy się terenem mocno dotkniętym przez potężny huragan, jaki nawiedził cały region Podtatrza w listopadzie 2004 roku, nazwany przez Słowaków "Velką Kalamitą". Ślady po tamtej katastrofie widoczne są na każdym kroku praktycznie przez cały czas podejścia, aż do pierwszego rozdroża szlakowego. Do dzisiaj dolna część dorosłego lasu świerkowego, od poziomicy 1200 metrów do granicy parku narodowego, pokrywającej się mniej więcej z Drogą Wolności, praktycznie nie istnieje. Pozostały jedynie pojedyncze okazy, co bardziej zdrowych drzew modrzewiowych, sosnowych i jodłowych, czyli gatunków bardziej odpornych na działanie silnych wiatrów, niż świerk pospolity. Velka Kalamita dosięgła olbrzymi obszar TANAP-u. Totalnej zagładzie uległ obszar o powierzchni 14000 hektarów. Porównując to bardziej obrazowo, to tak, jakby co piąte drzewo ze wspólnego parku tatrzańskiego uległo zniszczeniu. Piątkowy, trzygodzinny żywioł osiągał maksymalne prędkości dochodzące do 230 km/h i objął tereny w 2,5 kilometrowym pasie szerokości oraz 50-ciu kilometrów długości, od okolic Podbańskiej i Szczyrbskiego Jeziora, poprzez Smokowce i Tatrzańską Łomnicę, aż po miejscowość położoną na wschodnim krańcu Tatr Bielskich - Tatrzańską Kotlinę. A wszystkiemu winien był nietypowy układ frontów atmosferycznych znad Bałtyku i Europy Środkowej, które "zrodziły" ów kataklizm.
Następstwem listopadowej nawałnicy były liczne pożary, które w latach następnych pogłębiły księżycowy krajobraz, niczym w "strefie zero". Po tamtej wichurze zastaniemy wokoło całe mrowie wolno gojących się przyrodniczych blizn. Olbrzymie połacie terenu usłane karpami, jak ciasto naszpikowane rodzynkami, po usuniętych w większości powalonych drzewach i niespalonych jeszcze stosach butwiejących gałęzi. Puste miejsca zastąpiono nowymi sadzonkami, a czas długo będzie goił rany wśród ocalałego, mocno pokaleczonego drzewostanu. Poza milionami wywróconych, czy też połamanych jak zapałki, drzew, ilu mieszkańców 100-letniej kniei zginęło w tym żywiole, tych dużych i tych całkiem małych? Chyba niewielu, bo zagłębiając się w tematykę kalamity dowiedziałem się, że zwierzęta mające szósty zmysł i instynktownie wyczuwając nadchodzące niebezpieczeństwo, wcześniej opuściły strefę zagrożenia. Człowiek, kosztem rozwoju rozumu, z którego i tak nie zawsze umie korzystać właściwie, w dużej mierze zatracił swój naturalny instynkt, czyli przysłowiową intuicję będącą dodatkowym, szóstym zmysłem.
Przejdź do części 2