Cukrzycę wykryto u mnie przypadkowo - przy badaniu moczu. Nie miałam żadnych objawów, ani pragnienia, ani chudnięcia, ani częstego oddawania moczu - nic. Po trzykrotnym badaniu krwi i moczu była wizyta u lekarza rodzinnego, skierowanie do przychodni specjalistycznej (cukier we krwi 320, więc pani doktor chciała mnie wsadzić w karetkę pogotowia-zupełnie nie wiedziałam po co) i szpital. Miałam 24 lata i nie mogłam zrozumieć, skąd to się przyplątało. Nikt w rodzinie nie słyszał o przypadkach zachorowań wśród najbliższych i trochę dalszych ich członków. Pobyt w szpitalu to z początku koszmar. Nie miałam pojęcia co mnie czeka, a przez te kilka dni badań krwi przed szpitalem zdołałam dowiedzieć się tylko o cukrzycy typu 2 - tabletki, dietka, mało stresu. W sumie luzik. Mama powtarzała mi "nie daj sobie w szpitalu wstrzyknąć insuliny, bo do końca życia będziesz musiała się kłuć", stąd mój strach przy pierwszym zastrzyku zrobionym przez pielęgniarkę i pytanie: "czy to konieczność?". Najgorzej było wieczorem - już inna piguła, bo przecież zmiana już inna, zmyła mi głowę, że nie umiem sama sobie zrobić zastrzyku w nogę (dodam, że zawsze, od dziecka panikowałam na widok igły). Później było coraz lepiej: mój ówczesny narzeczony, a teraźniejszy mąż wziął sobie urlop i całymi dniami przesiadywał za mną w tym okropnym miejscu i razem uczyliśmy się diety cukrzycowej, postępowania przy niedocukrzeniu i samokontroli. Gdyby nie on pewnie bym się załamała. Rzuciłam palenie, bo lekarka mówiła, że tak trzeba, choć przykład z sąsiedniego łóżka miałam zupełnie inny. Pani sąsiadka z dziewięcioletnim stażem cukrzycowym, paląca 2 paczki "mocnych" dziennie deklarowała się nawet, że w bufecie kupi mi inne papierosy, bylebym z nią chodziła na "dymka". Po egzaminie z samokontroli wypuszczono mnie ze szpitala. Miałam trzy tygodnie na przystosowanie swojego życia do cukrzycy - tyle dostałam zwolnienia poszpitalnego. Trochę ciężko było odzwyczaić się od ulubionych chipsów, podjadania w nieograniczonych ilościach owoców i piwka na imprezkach. W pracy okazało się, że z trzech koleżanek w moim pokoju dwie mieszkają z mamami chorymi na cukrzycę. Bardzo mi pomogły, wręcz pilnowały przestrzegania regularności spożywania posiłków. Tylko studia zawaliłam, bo nie mogłam poradzić sobie z nieprzestrzeganiem ustalonych wcześniej godzin rozpoczęcia zajęć przez wykładowców. Co sobie wstrzyknęłam insulinę 15 minut przed posiłkiem, okazywało się, że zajęcia są przyspieszone, a jedzenie na wykładzie było na pewno nie na miejscu a niekiedy niemożliwe. W pracy zmieniłam dział, gdzie nowe koleżanki nie były już tak wyrozumiałe i nie chciały zrozumieć, że muszę jeść o określonych godzinach. Nie przejmowałam się i zmieniłam pracę. Do dziś mam wspaniałego szefa, który motywuje nie tylko do pracy, ale również do prowadzenia zdrowego trybu życia i szukania nowości w leczeniu cukrzycy, oraz współpracowników, którzy nie robią problemów z zastąpieniem mnie przez chwilkę w obowiązkach służbowych. Minęło pięć lat. Teraz jestem szczęśliwą, co prawda bezdzietną mężatką, posiadaczką dwójki śmiesznych psiaczków. Nauczyłam się żyć z tym choróbskiem, które nierzadko daje mi się we znaki. Ciągłe stany zapalne, niekiedy podwyższone cukry i ciągły brak lekarza prowadzącego z prawdziwym powołaniem (miałam kiedyś taką Panią Doktor, ale zmieniła pracę, bo jak sama mówiła, dosyć miała użerania się z nieposłusznymi pacjentami - powołanie chyba minęło). Po drodze spotkało mnie sporo niemiłych przeżyć i pewnie jeszcze wiele spotka. Dziś wiem, że cukrzyca to choroba, z którą można żyć, a najłatwiej otaczając się wartościowymi i pełnymi zrozumienia ludźmi, nie dającymi odczuć, że się jest innym, upośledzonym człowiekiem.
Aśka
P.S. Gdyby ktoś chciał porozmawiać: erenskajoanna@tlen.pl