To miały być niezapomniane wakacje mojego życia. Nigdy wcześniej nie widziałam morza, nawet naszego najdroższego Bałtyku. Było to moje największe marzenie od dziecięcych lat. Więc gdy pewnego pięknego dnia mama powiedziała, ze w tym roku na pewno pojedziemy do Dziwnówka nie mogłam wręcz w to uwierzyć. Byłam niezwykle szczęśliwa.
Już pod koniec czerwca odliczałam dni do wyjazdu, skreślałam je na ściennym kalendarzu. W snach próbowałam wyobrazić sobie, jak też te morze może wyglądać. Czy jest faktycznie tak duże jak mówią? Tak niebezpieczne? Takie niebieskie jak na fotografiach?
Upłynęły dwa długie tygodnie. Zaczynałam się powoli źle czuć. Nic nie mogłam jeść, tylko ciągle piłam albo colę, albo jakieś soki. Nikogo to nie dziwiło. Był upalny lipiec, nie odchodziłam od normy.
Wreszcie dwudziestego piątego lipca wyjechaliśmy. Podróż, chociaż samochodem, bardzo mnie zmęczyła. Byłam osłabiona i markotna. Nikt nie rozumiał mojego nastawienia. Przecież tyle czekałam na ten dzień, a tu nagle jak przyszedł, to ja „fochy stroję”.
Stanęłam nad brzegiem morza. Koło mnie mama z tatą zachwycali się jego urokami. A ja? Mnie tam ono przestało interesować: po prostu woda, pomyślałam w pewnej chwili. Spojrzałam na nie z jakąś pogardą. Nie wiem, może intuicyjnie wyczuwałam, ze przyniesie mi złą wiadomość? Że to nasze spotkanie nie wniesie w moje życie więcej radości, tylko więcej smutków, cierpień?
Po powrocie do miasta, już następnego dnia mama zabrała mnie do lekarza. Diagnoza była prosta: cukrzyca. Gdy przyszłam do szpitala miałam ponad 700mg% cukru we krwi. Prawie zemdlałam. Z tamtego okresu pamiętam tylko to ciągłe pragnienie i te przebrzydle niesłodzone kompoty, od których się człowiekowi niedobrze robiło.
Trzy tygodnie spędziłam w szpitalu. Na początku nie docierało do mnie jak bardzo moje życie od tego czasu się zmieni. Nie zdawałam sobie z niczego sprawy. W połowie sierpnia wyszłam do domu. Dopiero tam uświadomiłam sobie, co to znaczy mieć cukrzycę. Ciągłe mierzenia, kucia, liczenie wymienników...
To było za wiele dla jedenastoletniej dziewczynki. Zaczęły się bunty: nie wezmę, nie zmierzę, nie zjem. Rodzice powoli zaczęli tracić nadzieję. Ja obwiniałam ich za chorobę, po co przywieźli mnie do szpitala, mogli zostawić, chociażby nad morzem....
Morze – myślałam, że jest cudowne, wspaniałe... Okazało się zupełnie inne: złe, okrutne. Zawsze widząc nawet na zdjęciach tą niebieską taflę wspominam tamte wydarzenia sprzed trzech lat. I powraca do mnie myśl, że już nigdy się z tym wyrokiem nie pogodzę.
Ula